Żółty....historia jednego marzenia.

Ta historia zaczyna się wcześniej niż myślisz. Wcześniej niż widzisz. Nie zaczyna się w mojej głowie, ani w Twojej. Zaczyna się bardzo daleko. Zaczyna się od marzeń, ludzie się spotykają i marzą co by to było gdyby. Potem chcą te marzenia sprowadzić na ziemię, między obyczaje. Najczęściej w towarzystwie bieli. Ale czasem biel im nie wystarcza. I chociaż nie ma tu miejsca na wyświechtane schematy, to jest miejsce na szary i żółty przy ołtarzu. To jednak tylko marzenia wypowiadane tysiące kilometrów stąd. 


Marzenia są ulotne i potrafią latać. Schowane w kopercie przeleciały nad oceanem. Miały postać kawałka materiału. Żółtego. Przyleciały do mnie by się spełnić. Urzeczywistnić. I chociaż nie było łatwo dopasować do tego kawałka siostrzanie podobny kawałek, tak samo żółciutki jak oryginał to było warto. Dla widoku małej łąki, która wyszła spod moich palców. Dla tego uśmiechu, który wybrzmi za kilkanaście dni tysiące kilometrów stąd.


PS Ostatnie zdjęcie jest trochę od kuchni. Przyznam szczerze, że to bardzo miła zaleta pracy w domowym zaciszu. Nikt się nikogo nie czepia, że popija cichaczem nalewkę z aronii z nutką wanilii ;)

Mobilizująca herbata - DIY


Szybko piszę co mam napisać, bo obawiam się że za chwilę Weronika z WeGrochy urwie mi głowę. Dopiero przed chwilą doczytałam, że banerek z jej wyzwania miał być u mnie na bocznym pasku, a nie na tylko w poście. I chyba miałam to zdjęcie zrobić wcześniej, a nie na ostatnią chwilę. Na swoją obronę uroczyście przysięgam (jak na szkolnej akademii), że zdjęcie jest przemyślane. I co najważniejsze cała idea jest z przesłaniem dla innych. Dzisiaj będziemy się mobilizować!


W myślach widzę jak czytacie "mobilizująca herbata" i myślicie sobie wariatka ;) Mobilizująca to może być kawa (na co smakosze yerby zaraz wytoczą swoje armaty). Ale spokojnie, możecie schować broń dzisiaj nie będzie ani o kawie ani o yerbie. 

Bo ja nie pijam ani jednej ani drugiej.

Zainspirowana wyzwaniem u Weroniki wygrzebałam ze sterty papierów do scrapbooking'u ten o nazwie "tea for two", wycięłam z niego dziurkaczem tagi, napisałam motywujące hasła (na maszynie), całość skleiłam i zszywaczem przytwierdziłam do herbaty, którą pijam rano. To będzie świetne uczucie móc wyciągnąć taką niecodzienną zawieszkę z pudełka i uśmiechnąć się na sam jej widok!



Równie dobrze sprawdzą się tu Wasze ulubione cytaty, zabawne hasła czy powiedzonka. Tagów nie musicie wycinać dziurkaczem, nożyczkami też dacie rady (dla ułatwienia odrysujcie na kartce te standardowe do herbaty), tekst można napisać ręcznie, a przytwierdzenie całości do torebek z herbatą to na prawdę moment!


Cytat widoczny na powyższym zdjęciu, które zgłaszam na wyzwanie dedykuję Weronice!
Żądni większej ilości herbaty? Zapraszam >tu< i >tu<

Have a nice day!



Uwielbiam to proste przesłanie. Mam je wybite na mojej ulubionej podkładce pod kubek. Lubię ludzi zaangażowanych, którzy całym sercem oddają się temu co robią. Czasem nawet oni mają dość, ale dobrze wiedzą, że kochają swoją pracę, nawet jeżeli w danej chwili szczerze jej nienawidzą. Lubię odpowiednich ludzi na odpowiednich stanowiskach, takich którzy nie męczą się i nie męczą innych. Swoją obecnością na tym stołku. Nie lubię tych co robią dobrą minę do złej gry, tych co nic nie zmieniają, bo jest źle a może być jeszcze gorzej. Taki co to podkładają kłody pod nogi tych szczęśliwszych albo przynajmniej będą marudzić pod nosem krojąc wędlinę. Załatwiam ich na cacy rozbrajającym uśmiechem, a tym najbardziej zadudranym uwielbiam z radością w głosie życzyć miłego dnia.

Plakat do nabycia w sklepie Dobre Projekty.
Wpis jest sponsorowany przez dobry humor, nie przez Dobre Projekty!

Książki, które mnie zmieniły.


Są takie tytuły, które dobrze się czyta i równie dobrze zapomina. Są jak te wszystkie letnie mżawki i upalne dni sprzed kilku lat. Każdy wie, że były, ale nikt nie pamięta jakie i kiedy. Są też książki burze, takie z nawałnicą, które raz przeczytane zostawiają w głowie tyle myśli i pytań, że nawet jak wszystko sobie ułożymy to wystarczy przelotem zerknąć na książkę na regale i znów ten tok myślowy wraca. Są jak śnieg w zeszłoroczną Wielkanoc, który zapamiętamy na długo. I chociaż do niego nie chcielibyśmy wrócić to do tych książek wraca się chętnie, a czytając je za każdym razem napotykamy na coś ciekawego.

Kolejność jest przypadkowa, nie faworyzuję żadnej z tych pozycji.

1) Siła nawyku (Charles Duhigg) - nie dajcie się zwieść, to nie jest kolejny poradnik, z którego dowiecie się jak porzucić fast-foody, przestać palić, zacząć ćwiczyć i skończyć z prokrastynacją. To o wiele więcej. To studium przypadku. Charles rozbierze Wasze nawyki do rosołu, a gdy będą już całkiem goluśkie pokaże ich słabe punkty. I nie pocieszy....bowiem nawyków nie da się pozbyć...da się je tylko zmienić na inne!

2) Sztuka prostoty i Sztuka planowania (Dominique Loreau) - książki nie powaliły mnie stylem w jakim są napisane, jest sporo rozwleczonego tekstu, powtórzeń i sporo rzeczy z którymi się nie zgadzam. Ale jednak, dają do myślenia, jest w nich mnóstwo ciekawych poglądów, z których można ukuć mądry plan. Bo luksus to nie jest posiadanie wielu rzeczy, to posiadanie tych właściwych. Mniej znaczy więcej.

3) The Cookbook (Yotam Ottolenghi) - tak, tak - to książka kulinarna. Wyjątkowa. Smaki, zapachy i aromaty w niej zaklęte są tak skomponowane, że za każdym razem nie mogę wyjść z podziwu nad kunsztem ich doboru. Zupełnie zmienia spojrzenie na gotowanie. To nie jest kolejna książka o pieczeniu czy gotowaniu. To książka o romansie kulinarnych wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Jerozolimie z kuchnią europejską. Wyjątkowo udany związek.

4) Bloger i Blog (Tomek Tomczyk) - o blogerach, blogowaniu i blogach. Tylko z pozoru. O osobowości, życiu i mediach. Nie o kasie - o pasji. Czasem ironicznie, czasem całkiem na poważnie. Z celnymi pytaniami, na które będziesz szukać odpowiedzi. Długo.

5) Subiektywne przewodniki po małych przyjemnościach (Monika Kantor, Sebastian Załęcki) - wydane zostało 5 tomów. Mam wszystkie oprócz pierwszego, z zakupem którego niestety się spóźniłam. Co tu dużo mówić. Tych dwoje pokazuje, że można - bez pośpiechu, bez zadęcia i bez narzekania po prostu celebrować życie. Książka, która pomaga wykreślić z terminarza niepotrzebne (do szczęścia) rzeczy.

Idzie wiosna





Inspiracja kolorystyczna Klientki (zielony, niebieski, żółty i odrobina bordowego), broszki chciała z filcu, ale trochę mnie poniosło i przygotowałam też jedną wersję z materiałów.

Obstawiam, że wybierze wersję pierwszą.

Właśnie dostałam odpowiedź....wybrała numer....zdradzę Wam jutro ;)

Edit 20.01: Klientka wybrała 4 - w sumie można było się tego spodziewać, bo prawie zawsze podobają mi się inne typy niż te, które ostatecznie wybierają Klientki ;) Miłego dnia!

Odkrywanie raju


Wchodzę w bramę. Podwórko nie wygląda zachęcająco i w duchu cieszę się, że nie jest po zmroku. Rozglądam się zdezorientowana po szyldach . Pstrokate banery na chwilę zbijają mnie z tropu. Wreszcie wypatruję właściwy. Otwieram drzwi i szybko lustruję pomieszczenie. 

Jestem w raju. 

Jak to możliwe, że od ponad 3 lat przechodziłam koło tej bramy i nigdy tu nie zaglądnęłam? Ganię sama siebie w myślach. Krótko, bo sprzedawczyni sprowadza mnie na ziemię "Czy coś podać?". Chciałoby się odpowiedzieć "Wszystko!", ale trzeba się zdecydować. Proszę więc o chwile czasu do namysłu i nażeram mój wzrok widokami. W myślach przeliczam - 2 metry tej i pół metra tamtej, na próbę jeszcze z metr tej obok, a po tą z dołu po lewej na pewno jeszcze tu wrócę....nie - wezmę ją od razu. O! Jeszcze tu na drugim regale takie śliczności, których nie mogę sobie odpuścić. Czując na sobie zniecierpliwione spojrzenie obsługującej pani biorę jak leci. Wiem, że i tak wszystkie je pokocham, a ostatecznie każda z nich znajdzie swoją nową właścicielkę. 

Wychodzę uśmiechnięta i nawet deszcz spływający mi po twarzy nie zmywa mojej radości.

PS 
Zdjęcie zgłaszam na wyzwanie fotograficzne u Uli - temat "Ulubione do pracy kreatywnej" 

(po)WEEKENDOWO


Znacie dowcip, że dobra żona jest jak karaluch (czyli widzisz ją albo w nocy albo w kuchni)?
Na jego podstawie spokojnie można uznać, że z ideałem mam wiele wspólnego. Najczęściej w weekendy (ale nie tylko) bezwstydnie oddaję się kulinarnej ekstazie spędzając nieprzyzwoite ilości godzin w kuchni. Fotograficzną odpowiedź na to z czym kojarzy mi się weekend widzicie nad postem (to przedostatnie zdjęcie prezentowane tu w ramach wyzwania u Uli). Tymczasem wróćmy do obiektu pożądania ze zdjęcia.

Świeżo upieczony chleb.

Nikt nigdy mi nie wmówi, że coś się "samo piecze", wiecie te sprawy....zamieszać, poczekać aż wyrośnie, a potem to już tylko wsadzić do piekarnika i ....SAMO się piecze. Choćby huragan właśnie przechodził macie moje słowo, że od momentu wsadzenia chleba do piekarnika (a z ciastami robię podobnie) mogę siedzieć przed piekarnikiem niczym przed ekranem kinowym i oglądać. Obserwować jak ciasto rośnie, jak tworzą się spękania, jak skórka się rumieni i czekać aż zza drzwiczek zacznie się wydobywać ten niepowtarzalny aromat. A potem zaraz po wyciągnięciu nasłuchiwać delikatnego cykania stygnącego chleba, przesuwać palcami do chrupiącej skórce, a kiedy tylko temperatura wypieku na to pozwala wgryźć się w świeżo odkrojoną piętkę. I'm in heaven!

Nie bez powodu mrugnęłam do Aniołka, żeby pod choinkę przyniósł mi prawdziwą biblię chleba czyli księgę "Chleb" J. Hamelman'a. Niech nie zmyli Was mała ilość zdjęć w tej publikacji, opisane tam są rzeczy magiczne, to książka o alchemii chleba, w tym czego nie widać a co kształtuje te wszystkie piękne smaki, aromaty, zapachy. Nie wahajcie się ani chwili - ani nad upieczeniem swojego pierwszego chleba, ani nad zakupieniem książki.

Cytując Lady Pank

Jakiś mądry, który życie znał
miał powiedzieć, że...
że nie z każdej mąki choćbyś chciał
zawsze będzie chleb
Nie wystarczy orać, ani siać
gonić resztką sił
Trzeba jeszcze dobry przepis znać,
żeby skutek był,
skutek był
[Lady Pank, Du, du]

PS 
Facet też jest jak karaluch. 
Kręci się po kuchni, a gdy już raz znajdzie tam coś do zjedzenia trudno się go pozbyć.


Pełna moblizacja!

Dzisiaj post dwa w jednym. Tematy na wyzwanie fotograficzne u Uli to "lista 12 rzeczy do zrobienia w 2014r." i "handmade". Lista przybrała nieco odmienną formę i nazywa się "lista 12 rzeczy ZROBIONYCH w 2014r.". Jestem dumna z tego, że minęło zaledwie 12 dni nowego roku, a mnie udało się zrobić tak dużo rzeczy!

Na 2014r. mam jeden główny cel (oraz oczywiście całe mnóstwo mniejszych), ale dzisiaj w ramach "handmade" będzie o tym najważniejszym czyli organizacji festiwalu rękodzieła "Make It Yourself".


To będzie już III edycja tej imprezy, ale ta jeszcze bardziej niż poprzednie będzie skupiona wokół tematu rękodzieła. Pracy będzie dużo, bardzo dużo. Zapowiada się półrocze na najwyższych obrotach (festiwal odbędzie się końcem czerwca w Cieszynie), ale ja już wiem że będzie warto. Przez ostatnie 2 lata kiedy ze względów osobistych nie byliśmy w stanie organizować festiwalu stęskniłam się za nim wystarczająco mocno żeby podjąć decyzję o realizacji tegorocznej edycji. Festiwal powstanie dzięki ogromnej rzeszy osób, które będą przy nim pracować za tak zwane friko (tak samo zresztą jak i ja ;)). Budżet jest na prawdę malutki, ale dzięki zaangażowaniu wielu pozytywnie zakręconych ludzi stworzymy coś pięknego :) Opłaty za warsztaty będą symboliczne (ok. 5zł za warsztat), robimy coś "od nas dla Was". 

Na stronie www.miy.cieszyn.pl znajdziecie informacje o tym co działo się na poprzednich edycjach. Jeżeli ktoś z Was chciałby dołączyć do ekipy organizacyjnej, poprowadzić warsztaty, wykład, zasponsorować materiały na warsztaty a może tylko zaproponować coś ciekawego albo chciałby bezpłatnie umieścić bannerek festiwalowy na swoim blogu (akcja banerkowa ruszy w marcu) to bardzo BARDZO proszę o kontakt na miy.cieszyn@gmail.com :)

Będzie mi niezmiernie miło jeżeli włączycie się w ten projekt :)


Znak firmowy.






 Myślę, że zrozumiecie dlaczego nie mogłam odmówić realizacji tego indywidualnego zamówienia. Biedronka to przecież mój znak firmowy. Poza tym wspominałyście pod jednym z moich postów, że mamy inwazję biedronek azjatyckich (a jak widać na zdjęciu te nie należą do naszych krajowych) więc postanowiłam posłać je w diab....yyy....to znaczy do Stanów oczywiście :)



Jak nie gubić swoich rzeczy? Eksperyment.

W ramach piątego dnia wyzwania fotograficznego u Uli zaproszę Cię na eksperyment.
Temat na dziś to "minimalizm", a ja oprócz zdjęcia mam dla Ciebie coś na kształt wyzwania.


Bzdurą byłoby pytać czy zdarzyło Ci się coś zgubić. Lepiej byłoby zapytać jak często to robisz. Są tacy mistrzowie porządku i organizacji, którzy przez całe życie zgubią tyle rzeczy, ile inni w przeciągu kilku godzin. No dobra, nie bądźmy aż tak skrupulatni, może nie gubisz swoich rzeczy na amen, ale na pewno zdarza Ci się odnajdywać coś, co szukałeś tydzień temu w najbardziej nietypowym miejscu.

To mózg robi Ci psikusa - im więcej masz rzeczy danego rodzaju tym mniejszą mózg widzi potrzebę pilnowania ich położenia. A teraz prościej, obrazowo. Masz 6 par nożyczek, ale żadnej nie możesz obecnie namierzyć, a jeżeli już którąś znajdziesz to pewnie tą najbardziej tępą. Tak samo jest z gumkami do włosów, długopisami, nożami w kuchni i dziesiątkami innych przedmiotów, które otaczają nas na co dzień. 

Pomyśl, która grupa przedmiotów najlepiej Cię obrazuje. Pewnie masz swoje "czarne owce", które nieustannie szukasz. Wybierz z tego stada jedną. Tak JEDNĄ. Resztę schowaj. Wiem....to może przerażać, ale uwierz mi - kiedy na studiach schowałam wszystkie długopisy i zostawiłam JEDEN zawsze wiedziałam gdzie on jest. To dzieje się samo.

To jak, spróbujesz?

"Już mi niosą suknię z welonem....."


Zaskoczę Was - dzisiejszy post nie będzie kontynuacją serii fotograficznych postów, które publikuję w związku z wyzwaniem na blogu Sen Mai. Ula dosyć późno ogłosiła temat na dziś (liczyłam, że post wstawię przed godziną 10), przez co nie wyrobiłam się z publikacją przed wyjściem do pracy. 

Dzisiaj mam Wam do pokazania coś pięknego. I tak mnie to korci, że dzisiaj listy 12 rzeczy, które chciałabym zrobić w 2014r. po prostu nie będzie. No dobra....obiecują opublikować ją do końca tygodnia. Moment, moment....czy ja czasem w poście noworocznym nie pisałam, że nie będę tu niczego obiecywać?
Trudno...słowo się rzekło. Lista się pisze, a tymczasem....

Jarmilki do ślubu. DO ŚLUBU. A nie takie, które zastąpią po cichu szpilki, kiedy goście będą wychylać toastowego kielicha. Tak niespostrzeżenie. Dzisiaj będzie o takich, na myśl o których zawsze mi serce szybciej bije. O tych, które przemierzają tysiące kilometrów po to, żeby z ich właścicielkami stanąć na ślubnym kobiercu. Dzisiaj będzie o takich, które są w wersji dla dużej i małej kobietki, które wspólnie będą przemierzać drogę do ołtarza.....ta pierwsza, żeby wyjść za mąż, a druga, żeby usłać jej tą niezwykłą drogę płatkami kwiatów....może różami....Chciałabym kiedyś zobaczyć taki ślub. I pierwszy raz łezka by mi się w oku zakręciła nie przez młodą parę, a przez buty....

Miałam je sfotografować na kremowym tle, ale jedno spojrzenie na kwiecisty materiał sprawiło, że fotograficznie przepadłam. Buciki już w swojej długiej podróży do kraju za oceanem, a ja tymczasem siedzę wpatrzona w zdjęcia...dobrze, że jeszcze kilka ślubnych zamówień czeka w kolejce!

 
A na koniec poczęstuję Was zdjęciem "zza kulis".


Urzeczywistnione wspomnienia



Po wczorajszej oszołamiającej frekwencji odwiedzin i komentarzy (dziękuję!) pierwszego zdjęcia zrobionego na wyzwanie fotograficzne na blogu Uli pora na następną fotografię. Dzisiejszy temat brzmi "zabawka" i tak jak poprzedni bardzo przypadł mi do gustu. Od razu wiedziałam co chce pokazać. Bowiem z tą zabawką (dekoracją dziecięcego pokoju) wiąże się pewna wzruszająca historia.

Jako dziecko bardzo, bardzo lubiłam dinozaury. Wertowałam książkę o nich w jedną i w drugą stronę ubolewając, że kończy ją rozdział o wielkim wybuchu i zagładzie tych pięknych gadów. Tatę zamęczałam układaniem ogrooomnych puzzli, które zdecydowanie przekraczały moje możliwości wiekowe, no ale były z dinozaurami, więc układać trzeba było ;) Był też ON tyranozaur, którego zbierało się element po elemencie (dodawany był do czasopisma dla dzieci....oczywiście o dinozaurach) zrobiony z takiego fajnego tworzywa, które po całodziennym naświetleniu w nocy świeci. To był bajer, przez duże B.

A potem mój ulubieniec stracił się przy przeprowadzce między mieszkaniami....to była strata niepojęta!

I tak sobie żyłam wspominając od czasu do czasu  T-rexa, aż pewnego pięknego dnia kilka lat temu.....znalazłam pod choinką pełen komplet TEGO czasopisma - oczywiście z elementami do złożenia szkieletu. Rodzicielski Aniołek to mnie jednak zna na wylot ;) Dzięki temu dzisiaj mogłam dublerowi swojej ulubionej zabawki zrobić zdjęcie na wyzwanie! Dziękuję drogi Aniołku!!!

Ciekawa jestem czy wśród Was jest ktoś kto też takiego posiada(ł)?

PS
Jeżeli macie ochotę przeczytać przystępnie napisany artykuł o fotografowaniu w ciemnościach zapraszam poniżej (po kliknięciu w banerek) na blog "Jest Rudo").

http://jest-rudo.blogspot.com/2014/01/jak-fotografowac-w-ciemnosci-swieczki.html

Kto to taki?


Dosyć szybko wpadłam na pomysł co ma zostać przedstawione na zdjęciu do pierwszego tematu wyzwania fotograficznego u Uli (temat brzmi: "słowo, które ciebie przedstawia"). Właściwie wena sama do mnie przyleciała. Od miesiąca u mnie w mieszkaniu zimuje stado biedronek (skąd się wzięły to chyba temat na osobny post). A skoro już są (i nawet czasami podjadają okruchy chleba, to czemu ich nie wykorzystać. Kilka z nich jest czarnych w czerwone kropki, a więc są że tak to ujmę moje "blogowe imienniczki". 

A że jak już wiecie kocham zdjęcia makro, to jak postanowiłam tak zrobiłam. Jak to w życiu bywa, czasami efekty pracy z aparatem przekraczają nasze oczekiwania....nie myślcie, że próbowałam uchwycić biedronkę w locie....skądże znowu....to ona sama spróbowała tak zapozować. Zdjęcie jest nieostre, ale bardzo mnie rozbawiło...zwłaszcza, że od razu nasunęło mi się skojarzenie z moim zdjęciem z wakacji nad morzem.

Dla porządku publikuję też zdjęcia "te właściwe", które przy tym pierwszym wydają mi się aż nazbyt ułożone, ale przedstawiają to co miały przedstawiać. W blogowym pseudonimie tkwi pewien sekret, a raczej kilka - dzisiaj zdradzę jeden z nich....wiecie dlaczego moja biedronka jest czarna w czerwone kropki, a nie odwrotnie? Kto mnie zna osobiście ten zapewne się domyśla....po prostu zazwyczaj ubieram się na czarno, a czerwony to mój ulubiony dodatek kolorystyczny :)

Czy dla Was też nieostre zdjęcia mają w sobie coś pociągającego?


Bierzemy zaległości za rogi! Kiedy? TERAZ!

Styczeń i luty to doskonałe miesiące na nadrabianie wszelkich zaległości. 

Dlaczego? Powodów jest kilka:
1) Wszyscy są pozytywnie naładowani na zmiany i realizacje wszelkich wymyślonych zadań i postanowień.
2) Wieczory są dłuuugie, a dnia przybywa leniwie więc nie ma, aż tak dużej pokusy "słonecznej" jak w lecie.
3) Wreszcie jest spokój po świątecznych przygotowaniach, a mieszkanie mamy generalnie posprzątane.

Od czego najlepiej zacząć nadrabianie zaległości? Oczywiście od spisania ich i nie ważne czy chodzi o odkładane spotkanie z dawno nie widzianymi znajomymi, przyszycie guzika w swetrze (jak to możliwe, że odpadł już pół roku temu), uporządkowanie rzeczy w szufladzie czy opublikowanie zaległych zdjęć na blogu. Po prostu spisujemy i już widzimy co jest na rzeczy. A potem....spokojnie rozdzielamy poszczególne zadania pomiędzy 8 tygodni, tak żeby nie czuć się przygnębionym od nadmiaru obowiązków. 

Zobaczycie, szybko uporacie się ze sprawami, które ciągną się za Wami jak niedoleczony katar i tylko psują całą przyjemność z życia. A wtedy od marca pełną parą i z "wolnym umysłem" ruszysz do boju! Co to "wolny umysł" ? Tak nazywam stan, w którym mózg nie zajmuje się przypominaniem raz po raz, że coś jest nie zrobione. Znacie to uczucie? Mieszasz zupę i nagle przypomina Ci się, że miałaś oddać zdjęcia z wakacji do wywołania, oczywiście olewasz "mózgowe" przypomnienie i za kilka dni sytuacja się powtarza ;) I tak w kółko....od wakacji ;) Pora z tym skończyć i uwolnić swój umysł od tych przeszkadzajek wtedy zajmie się kreatywnym myśleniem :)

Ufff.....koniec tej pisaniny, jako dowód tego, że właśnie w szaleńczym tempie nadrabiam zaległości publikuję zdjęcia jarmilek, które zrobiłam w wakacje :) 



Nigdy nie mów nigdy.

Nigdy nie mów nigdy. Pewnie w przeszłości byłabym w stanie stwierdzić, że amarantowy, fuksjowy, różowy czy fioletowy (jak zwał tak zwał) nigdy nie pojawią się jako dodatek kolorystyczny w moim mieszkaniu.
A jednak, niczym przybysze z odległej planety zadomowili się na dobre....właściwie przez przypadek. 

Najpierw był niewinny bukiecik ususzonych kwiatów (od gości ślubnych), który zawisł na lustrze. Nieco później dostałam od Przyjaciółki storczyka, który w tym roku rozkwitł się jak szalony. Do kwiatów dołączyła pościel - kolorowy wzór upolowany na wyprzedażach dodał potrzebną energię w wystroju sypialni (reszta pomieszczenia utrzymana jest w szarościach i kolorze kakao). Nawet torba na pranie i ramka z suszonymi kwiatami jakimś dziwnym przypadkiem też mają amarantowe akcenty. 



Ale to wszystko to tylko błahostki, które zwieńczone zostały przez dzieło rąk Weroniki z WeGrochy. 


Kiedy zobaczyłam dywanik, który był do wygrania w candy na jej blogu po prostu widziałam, że będzie idealny do położenia przed łóżko. W dniu ogłoszenia wyników długo nie mogłam uwierzyć, że to właśnie ja zostałam wylosowana z tak długiej listy chętnych, jednocześnie zdałam sobie sprawę, że przeznaczenia po prostu nie można oszukać i tak to właśnie w naszyj sypialni szary i fuksjowy zamieszkały na dobre :)

Świąteczne wspomnienia i noworoczne plany.


Na Święta postanowiłam się po prostu wyłączyć. Wolne w pracy, wolne od szycia, od bloga, od surfowania po internecie. Po prostu wolne na całego! Od wczoraj z naładowanymi bateriami wracam do rzeczywistości. Przeglądnęłam już zaległe posty na obserwowanych blogach, zrobiłam rozpoznanie jakie kto ogłosił wyzwania i oto powyżej zdjęcie na wyzwanie w Art-Piaskownicy o temacie "zapach grudnia".

Mój grudzień zdecydowanie pachnie ciasteczkami. Wieczorami z piekarnika wydobywają się smakowite zapachy. Potem gotowe ciasteczka wędrują do puszek i tam oczekują cierpliwie (wystawiając na próbę silną wolę domowników) do Świąt. Na zdjęciu "puszeczka" zbiorcza z ciasteczkami, która ma pojemność bagatela 6,5 litra ;) Myślę, że to wyjaśnia dlaczego ciasteczkami pachnie cały mój grudzień  :)

Ozdoby świąteczne w tym roku zagościły u mnie bardzo późno, brak śniegu nie wprawił mnie w świąteczną atmosferę i dopiero w ostatni weekend skleciłam coś na kształt jesienno-zimowej dekoracji. Jak gwóźdź programu (oczywiście oprócz choinki) wystąpiły latarenki (jak ja je uwielbiam!). Do tego garść suszonych pomarańczy, garść anyżu, jemioła, szyszki i szydełkowe aniołki. Na kratce z balkonu wniesionej do mieszkania zawisły drewniane serducha, a na gałązkach w przedpokoju zamieszkały kupione w zeszłym roku ptaszki (uważni obserwatorzy za ptaszkiem dostrzegą temat jednego z następnych postów).


Czy robię plany na 2014r. ? Myślę, że chyba jak każdy - spisuję, planuję i układam w głowie wydarzenia następnych dwunastu miesięcy. Przynajmniej te przewidywalne. Miniony rok nauczył mnie nie obiecywać postów na blogu, nie zapowiadać, nie startować z seriami artykułów. Nie kusić diabła żeby pokrzyżował mi plany. Moje dni zmieniają się jak w kalejdoskopie, wystarczy chwila i okazuje się, że zamiast mieć dwie wolne godziny na blogowanie muszę ukraść jedną z tych na spanie. Czasem chciałabym więcej niż mogę, zrobić, napisać, sfotografować. Tak jak w poprzednim roku planuję żyć pełnią życia. Szyć, tworzyć, prowadzić warsztaty, zorganizować III edycję Festiwalu Make It Yourself, brać udział w blogowych wyzwaniach, robić coraz lepsze zdjęcia, poznać nowe twarze, odwiedzić kilka fajnych miejsc, przeczytać wartościowe książki, rozwijać się w pracy i odkryć nowe smaki w kuchni. Pokazać Wam znów coś więcej, zrobić coś lepiej i tak bez końca. Mieć czas na to co najważniejsze i nie zwariować od tego wszystkiego :)



Kreatywnego roku dla wszystkich Podczytujących!