Jak mrówka uwijam się przestawiając koraliki szpilką. Powstają kolejne i kolejne wzory, elementy układanki, która nie może ułożyć się w całość. W głowie. Nie mojej. Istny oczopląs - przyszywam, doszywam, wypruwam, fotografuję, mailuję i znów do początku. Paraliż decyzyjny perfekcjonistki. Próbuję coraz to nowszych wersji z nadzieją, że zaiskrzy między neuronami zachwytu. Zamiast iskry jest chaos. Podobno to udowodnione, im więcej opcji tym gorzej. Prościej wybrać z trzech niż trzydziestu.
(Któraś z rzędu) ostateczna wersja zostaje ułożona na białej satynie na stole. Jest noc. Po cichu szyję nowy kwiat, trochę ze strachu, że pierwsza, srebrna opcja okaże się jednak lepsza od złotej. Czas nie pozwoliłby już na powrót do srebrzystej rzeki, więc tak będzie bezpieczniej. Cichym krokiem zakradam się do pokoju żeby podejrzeć ostateczny wzór, w ciemnościach trącam fotograficzną blendę. Długo układany wzór jest teraz tylko chaosem rozpierzchniętym po kątach.
Milknę onieśmielona.
Sięgam po telefon, jest grubo po północy. W głowie niczym na filmowej taśmie przewijają mi się wszystkie układy, Który z nich był tym jedynym? Biję się w myślach czy pisać. Ostatecznie piszę karcąc się jednocześnie za cholerny fotograficzny bałagan, który znów rozpełzł się po mieszkaniu i doprowadził do katastrofy. Dźwięk przychodzącej wiadomości ostatecznie rozwiewa moje wątpliwości.
Czas szyć. Zegar tyka.
Na zdjęciach uwieczniłam tylko wersję srebrną, tą która ostatecznie pozostała u mnie i czeka na nową właścicielkę. Złota z samego rana powędrowała do rąk Panny Młodej, którą pozdrawiam - mam nadzieję, że ostateczna wersja była perfekcyjna!